października 10, 2018

Katarzyna Berenika Miszczuk, "Szeptucha"

Katarzyna Berenika Miszczuk, "Szeptucha"


Na koźle siedział najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widziałam, albo tylko tak mi się wydawało, bo trochę oślepiało mnie światło, które miał za plecami. […] Uśmiechnął się do mnie lekko, a ja poczułam, że miękną mi nogi. [str. 36]


Szeptucha Katarzyny Bereniki Miszczuk to książka, która wpadła mi w ręce podczas jednej z wizyt w miejscowej bibliotece, a jako, że naczytałam się wielu superlatyw na jej temat i było jej dużo na Instagramie, to pomyślałam, że i ja muszę ją przeczytać. Zabrałam się więc w końcu za nią i… Nie byłam zachwycona. Ale od początku.
Szeptucha opowiada o młodej absolwentce medycyny – Gosławie zwanej zdrobniale Gosią. Bohaterka kończy studia, a jako, że żyje w pogańskiej, XXI wiecznej Polsce, obligatoryjnie dostaje skierowanie na roczne praktyki do szeptuchy, aby poznała tajniki tradycyjnej ludowej medycyny. Gosia jest niesamowicie zdegustowana tym faktem, bo nie dość, że jest ateistką, to jedyne w co wierzy, to konwencjonalna współczesna medycyna. Zmuszona jednak do wyjazdu, jedzie do Bielin, rodzinnej miejscowości jej mamy do szeptuchy zwanej Babą Jagą. Okazuje się również, że jej przyjaciółka Sława zna wspomnianą znachorkę, wyjeżdżają więc razem ze Sławą do Kielc, gdzie wynajmują razem mieszkanie, by Gosia miała blisko na praktyki. Tu zaczyna się akcja pełna oczywistości, ale i niesamowitego tła pełnego legend i tradycji słowiańskich.
Gosława jest jedną z najbardziej irytujących bohaterek, jaką zdarzyło mi się poznać podczas lektury książek w ostatnim czasie. Jest naburmuszona, wrogo nastawiona do wszystkiego, co otacza ją w Bielinach i na dodatek jest hipochondryczką, co irytuje jeszcze bardziej i sprawia, że momentami można odnieść wrażenie, że jest zupełnie nieporadna i niezbyt rozgarnięta, co staje niemal w konflikcie z jej wykształcenie, bo przecież żeby zostać lekarzem potrzeba dużo samozaparcia i wypadałoby posiadać elementarne pokłady rozsądku. W tym przypomina Bellę ze Zmierzchu, choć nawet ona mnie tak nie irytowała.
Podobieństwo głównych bohaterek nie jest jedynym, które nasunęło mi się podczas lektury książki Pani Miszczuk. Mieszko, drugi główny bohater nosi wiele cech wspólnych z Edwardem, a pewne wydarzenia przypominają te z popularnej niegdyś serii o wampirach. I bynajmniej nie jest to jakiś wielki zarzut, ale nie czyni też Szeptuchy dziełem wybitnym.
Szczególnie ciekawe i wciągające dla mnie było tło historii – słowiańskie tradycje, obchody świąt i fragmenty związane z nauką u Baby Jagi. To był element, który trzymał mnie mocno przy tej historii, bo dzięki temu było mi łatwiej przełknąć raczej szablonową historię o miłości, która została zatopiona w atmosferze wiejskiego przywiązania do tradycji mimo współczesności. To coś, co ma miejsce również w rzeczywistości, z tą różnicą, że Mieszko I przyjął chrzest. Dobrze czytało się też fragmenty fantastycznego ożywiania bogów i przekonywania Gosi, że jednak istnieją.
Książka jest całkiem ciekawa, jeśli kogoś interesują motywy słowiańskie i ma akurat ochotę na lekturę rozrywkową, lekką i przyjemną. To pozycja, która idealnie sprawdziła się w podróży – w pociągu przeczytałam ponad połowę powieści. Pozwoliła mi skutecznie oderwać się od otoczenia i przenieść w magiczne objęcia słowiańskości, przyprawionej fantastyką i bądź co bądź, jednak całkiem interesującą relację dwojga głównych bohaterów, bo choć wiele w niej oczywistości, to kilka elementów było nader zaskakujących. W przypadku tej lektury przekonałam się, że bywam na tyle nierozgarnięta, że sugeruję się zdjęciami z Instagrama, a nie czytam nawet opisu na odwrocie. Stąd moje zdziwienie, gdy w pierwszym rozdziale okazało się, że mowa owszem o pogańskiej Polsce, ale w XXI wieku, a nie w okresie historycznym, jak mi się z początku wydawało. I mimo moich wszelkich narzekań i chęci wykrzyczenia w kilku momentach prowokacyjnego słowa „oczywiście!” czas spędzony z Gosławą i Mieszkiem zaliczam do przyjemnych. Szeptucha jest pierwszą częścią cyklu Kwiat paproci, więc jeśli ktoś polubił bohaterów i chce wiedzieć, co było dalej (historia została urwana w takim momencie, by czytelnik sięgnął po następną część), to czekają na niego jeszcze trzy książki. Ja po kolejną pozycję z tego cyklu raczej prędko nie sięgnę, ale nie mówię nigdy.
Szeptucha, to książka lekka, do poczytania w podróży czy przed snem po ciężkim i stresującym dniu. Pozwala oderwać się od rzeczywistości i pobiegać trochę po lesie ogarniętym przez bogów, rusałki i utopce. Nosi wyraźne znamiona romansu, więc raczej męska część czytelników nie będzie nią zachwycona, paniom może się podobać. I choć nie jest to gatunek, który darzę jakąś szczególną sympatią, to z czystym sumieniem mogę polecić ją każdemu, kto oczekuje lektury lekkiej, czasem intrygującej i przyjemnej, w której nie brakuje fantazji i kolorów rodzimej mitologii. Mnie książka nie porwała, ale i nie rozczarowała na tyle, by rzucić ją po kilku stronach.

Nagle uświadomiłam sobie, że przecież włóczyłam się w nocy po lesie. Bogowie! Z całą pewnością przyczepiło się do mnie pełno kleszczy. Ponownie odsunęłam koc i zaczęłam oglądać swoje stopy i doły podkolanowe. Cholera jasna. Będę się musiała dokładnie obejrzeć w jakimś lustrze.Mieszko aż odsunął się zaskoczony. Najwyraźniej nie domyślił się, czemu nagle odsłoniłam swoje wdzięki. [str. 280]


Nota wydawnicza
XXI wiek.
Polska jest wciąż królestwem rządzonym przez Piastów. Mieszko I jednak nie przyjął chrztu. Gosia po ukończeniu medycyny jedzie na wieś na obowiązkową roczną praktykę u szeptuchy, wiejskiej znachorki, która jest podstawowym ogniwem polskiej służby zdrowia. Jako że Gosia jest kobietą na wskroś nowoczesną, nie cierpi przyrody, panicznie boi się kleszczy i wierzy tylko w antybiotyki. Na dodatek jest samotna.
Okazuje się jednak, że wielką miłość można spotkać wszędzie, nawet w świętokrzyskim lesie. Tylko czy uczeń lokalnego wróża, najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego Gosia do tej pory widziała, naprawdę jest tym, za kogo go uważa? I co się stanie, gdy słowiańscy bogowie postanowią sprawić, by w nich uwierzyła?

Katarzyna Berenika Miszczuk, Szeptucha, wydawnictwo W.A.B., Warszawa, 2016, stron 415

września 24, 2018

Kay Redfield Jamison, "Niespokojny umysł"

Kay Redfield Jamison, "Niespokojny umysł"

[...]nie tolerowałam i nadal nie toleruję tych osób – szczególnie psychiatrów i psychologów – które przeciwstawiają się używania leków w chorobach psychicznych; tych klinicystów, którzy w jakiś sposób oddzielają cierpienie i sposoby leczenia „chorób somatycznych”, takich jak choroba Hodgkina czy rak piersi, od zaburzeń psychicznych, takich jak depresja, psychoza maniakalno-depresyjna czy schizofrenia. Uważam, że choroba maniakalno-depresyjna jest, bez wątpienia, chorobą somatyczną; twierdzę, że leczenie jej bez użycia środków farmakologicznych jest z bardzo nielicznymi wyjątkami, błędem w sztuce lekarskiej. [str. 92]

Niespokojny umysł Kay Redfield Jamison to przede wszystkim książka, będąca szerokim opisem choroby afektywnej dwubiegunowej, którą czyta się jak najlepszą fikcję. Może sięgnąć po nią każdy, kto ciekawy jest specyfiki ChAD, ale także ktoś, kto chce przeczytać piękną i inspirującą historię kobiety, która mimo przeciwności swojego własnego mózgu rozwinęła karierę terapeuty i klinicysty, nie zatracając przy tym swojego zamiłowania do poezji i sztuki. Niespokojny umysł jest książką bardzo inspirującą i to nie dlatego, że ktoś zmaga się z chorobą i z tej walki wychodzi „bohatersko”. Takiego patosu tu absolutnie nie znajdziemy, być może właśnie dlatego ta pozycja tak bardzo skradła moje serce. Inspirującą czyni ją język, jakiego autorka użyła, by opisać swoje życie, by ująć w sposób obrazowy, ale przy tym nie nazbyt naukowy naturę obu biegunów ChADu – manii i depresji, wraz z różnymi ich odcieniami. Za mistrzowskie uważam wszystkie opisy pozytywnych aspektów manii oraz to, jak Autorka czuła się, będąc w umiarkowanej górce nastroju, płynnie przechodzących w opisy rzeczywistego destrukcyjnego charakteru tego epizodu w chorobie dwubiegunowej.
Jako osoba, która doświadcza na co dzień objawów choroby, byłam zachwycona zawartymi tu opisami obu przeciwstawnych stanów – głębokiej i dojmującej depresji, ale również stanów maniakalnych, których doświadczyła Jamison. Każdy chory, czytając tę książkę odnajdzie w niej wiele swoich odczuć, opisanych w sposób przepiękny, ale i mnóstwa swoich obaw i oporów przed leczeniem. Mimo, że Autorka jest klinicystką, odważyła się opisać wszystkie swoje doświadczenia, nie bojąc się przyznać do ogromnych oporów przed leczeniem litem – najefektywniejszej, w czasach pisania książki, substancji stosowanej w leczeniu ChAD. Nie wahała się wspomnieć o kolejnych próbach porzucenia leczenia, które kończyły się zawsze w ten sam sposób – coraz mocniejszymi nawrotami choroby, czy o swojej próbie samobójczej, której dokonała, będąc w głębokiej depresji. Odważyła się nawet wysunąć tezę, że choroba może mieć pozytywny wpływ na życie chorego, bo otwiera przed chorym nowe doznania i pozwala przeżywać mocniej.
Dlaczego zatem chciałabym mieć cokolwiek wspólnego z tą chorobą? Ponieważ szczerze wierzę, że dzięki niej przeżywałam więcej i głębiej; miałam więcej doświadczeń i były one bardziej intensywne; kochałam mocniej i byłam mocniej kochana; śmiałam się częściej, ponieważ częściej płakałam; bardziej doceniałam wiosnę, ponieważ przeżyłam więcej zim; byłam bliska śmierci, „tak jak swoich codziennych strojów”, i wyraźniej niż inne osoby dostrzegałam jej potęgę – i potęgę życia. [str. 188]

Jamison wspomina też, z pewną dozą goryczy, podejście jej siostry, do narastających problemów natury emocjonalnej, gdy zamiast wsparcia w i dążeniu do zdrowia otrzymała komunikat, że leczenie jest złe i jest oznaką słabości. Coś z czym na co dzień może spotkać się przynajmniej część z chorujących na jakiekolwiek zaburzenia psychiczne.

Gdy zachorowałam, moja siostra również była przekonana o tym, że nie powinnam zażywać litu, i była bardzo rozczarowana, gdy zmieniłam zdanie. Wykazując dziwny stosunek do purytańskiego wychowania, przeciwko któremu zawsze się buntowała, wyjaśniła że powinnam raczej samodzielnie „przebrnąć” przez depresje i manie oraz że moja dusza ucierpi, jeśli zażywając lek zdecyduję się na stłumienie intensywności doznań i cierpienia związanego z tymi doświadczeniami. [str.89]

Autorka w poetycki wręcz sposób opisuje swoje życie pełne zmian związanych z zawodem jej ojca. Zauważa pierwsze symptomy swojej choroby i jej objawy w rodzinie. Analizuje z wielką uwagą swoją historię i ujawnia najtrudniejsze aspekty swojej walki o zdrowie. Przy tym używa języka niezwykle barwnego i nie szczędzi rozważań natury wręcz filozoficznej. Wszystko to czyni tę lekturę bardzo przyjemną i inspirującą, która pobudza, dotychczas uśpione w czytelniku postrzeganie świata też w sposób mniej dosłowny, taki, który rodzi wiele rozważań i rozmyślań. Taki sposób myślenia, który bardzo mocno kojarzy mi się z czasami licealnymi, gdy młodzież poznaje filozoficzne idee, rozważa, myśli i dyskutuje jeszcze nieco beztrosko. Trochę tej beztroski przemyca nam tutaj autorka, która w trakcie pisania, czasy liceum ma już bardzo dawno za sobą.
Sama w tej książce odnalazłam wiele moich odczuć i w końcu znalazłam opis tych stanów, który by mnie satysfakcjonował. Pozycja ta obudziła też we mnie pewną nadzieję, że mimo choroby można spełniać swoje marzenia i zgłębiać zainteresowania, nawet jeśli jest to psychologia, a nawet efektywnie realizować się zawodowo. Przypomniała mi także, o odległych marzeniach studiowania na uniwersytetach zachodnich, których opisów nie szczędziła podczas opowieści. Niespokojny umysł jest pierwszą książką od dłuższego czasu, która zainspirowała mnie do tego stopnia, że chciałabym do niej wracać co jakiś czas. Szkoda tylko, że wydawnictwo nie wznowiło jej do druku od prawie dwudziestu lat.
Psychoterapia to sanktuarium; to pole bitwy, miejsce, w którym byłam psychotyczna, neurotyczna, pobudzona, zagubiona i zrozpaczona ponad wszelką miarę. Ale zawsze było to miejsce, w którym wierzyłam – lub nauczyłam się wierzyć – że pewnego dnia będę w stanie sprostać tym wszystkim problemom. [str. 81]

Niespokojny umysł, to książka do głębi poruszająca, która ukazuje chorobę afektywną-dwubiegunową, czy jak nazywa ją autorka – chorobę maniakalno-depresyjną w sposób ludzki. Poznanie historii Kay Redfield Jamison otwiera oczy i może nauczyć większej wrażliwości na przeżycia innych. To pozycja, która ciekawi, wzrusza, intryguje, skłania do refleksji i daje nadzieję. Prowadzona lekką narracją pełną opisów przeżyć Autorki ukazuje przed czytelnikiem nieznaną, obcą zdrowym ludziom, naturę choroby afektywnej dwubiegunowej. Książka, choć obecnie trudno dostępna, zdecydowanie warta przeczytania, bo to jedna z tych, które na długo zostają w pamięci.


Nota wydawnicza
Kay Redfield Jamison doświadczyła psychozy maniakalno-depresyjnej. Niespokojny umysł to pamiętnik, w którym opisuje tę chorobę z punktu widzenia zarówno lekarza, jak i pacjenta.

Pełen wyobraźni, przemyślany i daleki od apologii portret szaleństwa, wybitny ze względu na osobisty opis kruchości i braku logiki ludzkiego umysłu, jego możliwości przetrwania i powrotu do zdrowia.” - „Scotland on Sunday”

Barwny i zajmujący opis życia, miłości i doświadczeń kobiety – terapeuty, nauczyciela akademickiego i pacjenta, przynoszący wiele wiedzy, inspiracji oraz natchnienia dotkniętym przez psychozę maniakalno-depresyjną, a także tym, którzy chcą poznać jej naturę.” - „British Medical Journal”

Kay Redfield Jamison, Niespokojny umysł, tłum. Filip Rybakowski, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań, 2000, stron 197

września 17, 2018

Paweł Widomski, "Powiedz, jak mnie zabijesz"

Paweł Widomski, "Powiedz, jak mnie zabijesz"


- To było tak – powiedziała spokojnym głosem. - Tego dnia od rana lepiłam pierogi. Różne. Z serem i ziemniakami, z mięsem. Ponad dwieście zrobiłam. Część leżała na stole w kuchni i blatach, ugotowane wrzucałam do dużych misek. Na patelni roztopiłam pokrojoną w kostkę słoninę. Trwało to wiele godzin. Około siedemnastej denat… to znaczy mąż – poprawiła się – wrócił z pracy. [...] popatrzył na mnie takim złym wzrokiem i powiedział, że jego mama robi lepsze. [...] - Sama nie wiem, co we mnie wstąpiło. Chwyciłam nóż… [Wyrok, str. 149]

Z książką Powiedz, jak mnie zabijesz Pawła Widomskiego spotkałam się po raz pierwszy w przychodni, do której poszłam z moją przyjaciółką. To ona pokazała mi ten zbiór opowiadań. Zainteresowałam się nim i przeczytałam kilka stron, ale na tym się skończyło. Aż do września. Przyjaciółka postanowiła mi pożyczyć ten ciekawy twór literacki, powstały na Facebooku w 2016 roku, a w tym wydany w formie papierowej,bym mogła go przy okazji zrecenzować.
Tom składa się ze 196 jednostronicowych opowiadań luźno powiązanych ze sobą tematyką szeroko pojętego motywu tajemniczej śmierci. To, co łączy każdą z tych krótkich opowieści to duża dawka czarnego humoru, trup ścielący się gęsto, niejednokrotnie w wyniku dosyć absurdalnej śmierci. Ponadto w opowiadaniach znajdziemy też motywy fantastyczne – duchy, zjawy, dziwne zbiegi okoliczności. Ale to, co w tych krótkich formach wydaje się najciekawsze, to odniesienia do współczesnego świata, takie jak: szaleńcza pogoń za idealną sylwetką - Utrata wagi, zachłyśnięcie mediami społecznościowymi - Wirus, Koniec świata. Autor nie zawahał się też poruszyć tematów społecznych, takich jak znęcanie się nad dziećmi czy przywar, nieporozumień między małżonkami, zapatrzenie w swoją pasję.
Książkę czyta się tym lżej, że można ją pochłaniać równolegle z jakąś spójną powieścią. Opowiadania świetnie nadają się do czytania w komunikacji miejskiej, gdzie czasem trzeba przerwać w znaczącym miejscu fabuły. Tu mamy jednostronicowe, zabawne, ale czasem i mrożące krew w żyłach opowiastki z dużą dawką czarnego humoru.
Jako, że uwielbiam czarny humor i nie brakuje mi dystansu do świata, Powiedz, jak mnie zabijesz czytało mi się nader przyjemnie. Choć byłoby może jeszcze przyjemniej, gdybym nie czytała wszystkiego jednym ciągiem. Niejednokrotnie, siedząc w autobusie, czy innym publicznym miejscu zdarzało mi się parsknąć śmiechem podczas lektury, co oczywiście budziło zdziwienie i ukrywane (albo i nie) oburzenie związane z moim zachowaniem. Puenty są tu zaskakujące, a narracja prowadzona na różne sposoby, ale zawsze lekko, przejrzyście i zgrabnie. Jeśli miałabym wybrać opowiadanie, które podobało mi się najbardziej, to, trochę z przekory, trochę z powodu własnej fascynacji kawą, wybrałabym właśnie to pod tytułem Kawa.
Póki co, zbiór został wydany jedynie jako egzemplarz kolekcjonerski przez samego autora. I mimo, że brałam na to poprawkę, to wiele literówek czy nagminne błędy formatowania tekstu kłuły w oczy. Wiem, że autor planuje wydać zbiór w profesjonalnym wydawnictwie, więc liczę na poprawki edytorskie. Szczególny zgrzyt poczułam, czytając Grę, w której bohater gra w strzelankę online. Autor zawarł tam informację, że wyłączył pauzę i poczekał na aktualizację lokacji, następnie grał z innymi ludźmi, choć gra miała również wymiar metaforyczny, to to niedopatrzenie trochę burzy porządek historii.
Powiedz, jak mnie zabijesz Pawła Widomskiego polecam każdemu miłośnikowi czarnego humoru, który ma ochotę na przyjemne opowiadania z dreszczykiem, które bawią, ale i czasem skłaniają do refleksji. Mnie ten zbiór zainspirował do podjęcia własnych prób pisania takich miniaturek. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Do twórczości Pawła Widomskiego z pewnością jeszcze wrócę, zwłaszcza, że Autor wydał kolejny tom, również kolekcjonerski, już nie mogę się doczekać, kiedy wpadnie w moje ręce. Natomiast wszystkie opowiadania, również te, które nie znalazły się w zbiorach można przeczytać na facebooku. https://www.facebook.com/powiedzjakmniezabijesz/
- Czego nam jeszcze brakuje? - spytał młodszy z mężczyzn.- Rak płuc – odpowiedział starszy, zaglądając do swoich notatek. - Dawajcie statystkę numer 4! - krzyknął.Już po chwili dwóch osiłków wprowadziło szamoczącą się kobietę. Chwilę uzgadniano szczegóły, po czym jeden z mężczyzn wprawnie wbił kilkukrotnie szpikulec do lodu w jej prawe płuco. Z ust pociekła krew.- Chusteczka dla pani – zakomenderował ten z plikiem kartek. - Niech obetrze usta. [Sesja, str. 47]


Notka autorska
Powiedz, jak mnie zabijesz” to książka online, tworzona na Facebooku od 2016 roku. Na jej pomysł wpadłem w przerwie pomiędzy pisaniem thrillerów. Codziennie o ósmej udostępniam Czytelnikom przygotowane dla Nich jedno, często zabarwione czarnym humorem, opowiadanie mojego autorstwa.
Paweł Widomski, pisarz 2.0

Paweł Widomski, Powiedz, jak mnie zabijesz, wydanie własne, 2018, str. 199


września 06, 2018

John Green "Gwiazd naszych wina"

John Green "Gwiazd naszych wina"


Dawno temu usłyszałam tytuł Gwiazd naszych wina. Kompletnie nie wiedziałam, co się pod tym tytułem kryje, jaka historia. Traktowałam to raczej jako powieść dla młodzieży, na którą nie miałam ochoty. Nie miałam, póki nie minęło parę lat i nie dowiedziałam się, jaki temat porusza. Jako, że ten temat jest w pewien sposób mi bliski, to ciągnie mnie do książek oscylujących wokół motywu raka właśnie.

Depresja jest skutkiem ubocznym umierania. (Zresztą rak też nim jest. Właściwie prawie wszystko nim jest). [str. 19]

Sięgnęłam więc po tę książkę nie bez obaw. Głównie o to, czy uniosę i dam radę przeczytać ją do końca. Ciekawość jednak zwyciężyła i rozpoczęłam lekturę po zdobyciu jej w miejscowej bibliotece. I o ile przez pierwszą połowę książki wydawała mi się ona po prostu książką dla młodzieży o dwójce nastolatków i ich wzajemnej fascynacji, o tyle druga połowa była zdecydowanie dużo bardziej emocjonalna i muszę się przyznać, że przez 80 ostatnich stron wycisnęła ze mnie dosłownie morze łez.
Na tym świecie jest tylko jedna rzecz okropniejsza niż umieranie na raka w wieku szesnastu lat, a jest nią posiadanie dziecka, które na tego raka umiera. [str. 13]

Hazel Grace jest szesnastoletnią dziewczyną chorą na raka. W momencie, gdy jej rodzice zauważyli u niej symptomy depresji, za poradą lekarza, wysyłają ją na spotkania grupy wsparcia dla nastolatków z rakiem. Przez kilkanaście pierwszych stron autor zaznajamia nas z jej postacią, inteligentną i twardo stąpającą po ziemi. Szczególnie podobało mi się jej podejście do ludzi z grupy i rodzin chorych do „heroicznej walki z chorobą”. Podchodzi to tego wszystkiego z dużą dozą krytycyzmu i sarkazmu. Nie uznaje hiperpozytywnej mowy prowadzącego grupę, która to ma podnosić na duchu jej uczestników. W dalszej części okazuje się, że jej stanowisko podziela też Augustus, chłopak z grupy, z którym zaprzyjaźnia się główna bohaterka. Nietrudno się domyślić, jaki charakter będzie miała ich znajomość – w końcu to powieść dla młodzieży, a i sam zamysł książki nie miałby bez tego prawa bytu, a pozycja na pewno nie byłaby wtedy tak poruszająca.
[...]w książkach o raku chory zawsze angażuje się w działalność charytatywną i zbiera fundusze na walkę z nowotworem, tak? […] Ale w Ciosie Anna dochodzi do wniosku, że jeśli osoba chora na raka działa dobroczynnie na rzecz leczenia tegoż raka, to jest to zachowanie narcystyczne. [str. 55]

To, co szczególnie podoba mi się w tej książce to to, że główni bohaterowie zmagający się ze śmiertelną chorobą nie są nazbyt heroizowani. Żyją zwyczajnie, bez większych ekscesów, nie angażują się w wielkoduszne akcje, ani nie krzyczą wszem i wobec, jacy są silni i jak dobrze patrzeć na innych, dzielnie zmagających się z nowotworem. Taka nadmierna heroizacja, jak w powyższym cytacie bardzo mnie osobiście drażni i daje poczucie, jakby osoby, które tak właśnie działają, głośno z hiperpozytywnym podejściem uciekały od trudnych dla nich emocji. Co, nawiasem mówiąc kreuje pewien przeidealizowany stereotyp chorych jako szalenie pozytywnych i zadowolonych z życia mimo choroby. Tu tego nie znajdziemy. W zamian za to dostajemy obraz dwójki głównych bohaterów, doświadczonych chorobą, ale poza tym niczym się niewyróżniających. Oczywiście sam motyw ich relacji, a zwłaszcza wizyty w Amsterdamie przestawiony jest wyjątkowo cukierkowo, a całą słodycz przełamuje tylko ekscentryczna i odpychająca postać Petera von Houtena, autora ulubionej książki Hazel.
Każdy w tej opowieści przygnieciony jest ciężką niczym głaz hamartią: ona dlatego, że jest taka chora; Pan dlatego, że jest taki zdrowy. [str. 116]

Mimo przesadnej słodyczy wizyty w Amsterdamie książka jest naprawdę dobrze napisana. Główni bohaterowie są czarujący, a ich podejście do życia bardzo odpowiada mojemu, więc być może dlatego tak emocjonalnie podeszłam do tej książki. Bo poza nastoletnią miłością z dużą dozą dojrzałości i oddania, lektura przedstawia także dramatyczne zmagania ze swoją fizycznością i poczuciem niesprawiedliwości.
[...]zobaczysz wiele obrazów przedstawiających zmarłych. Ujrzysz Jezusa na krzyżu i faceta z nożem w szyi, ludzi ginących na morzu i w bitwie, i całą paradę męczenników. Ale ani jednego dzieciaka z rakiem. Nikogo konającego na dżumę, ospę, żółtą febrę i tak dalej, bo w chorobie nie ma chwały. Nie ma żadnego sensu. Taka śmierć nie jest honorowa. [str. 220]

Gwiazd naszych wina Johna Greena to lektura poruszająca i skłaniająca do refleksji. Widać wyraźnie, że została napisana dla nastoletnich czytelników, ale w samej płaszczyźnie rozmyślań głównych bohaterów każdy znajdzie miejsce na przemyślenia. Mnie książka bardzo poruszyła, na tyle, że momentami łzy rozmywały mi litery. Już dawno nie czytałam tak wzruszającej książki. Polecam ją każdemu, kto ma chęć na książkę napisaną lekko, ale i mądrze. Kto chce poznać tę dwójkę nie tylko z perspektywy ich choroby, ale także podejścia do życia. Myślę, że po książki pana Greena jeszcze kiedyś sięgnę, mimo że nastolatką już chwilę nie jestem i raczej nie kręcą mnie opowieści o nastoletniej szalonej miłości.  



Notka wydawnicza:
Hazel choruje na raka i mimo cudownej terapii dającej perspektywę kilku lat więcej, wydaje się, że ostatni rozdział jej życia został spisany już podczas stawiania diagnozy. Lecz gdy na spotkaniu grupy wsparcia bohaterka powieści poznaje niezwykłego młodzieńca Augustusa Watersa, następuje nagły zwrot akcji i okazuje się, że jej historia być może zostanie napisana całkowicie na nowo.
Wnikliwa, odważna, humorystyczna i ostra książka to najambitniejsza i najbardziej wzruszająca powieść Johna Greena, zdobywcy wielu nagród literackich. Autor w błyskotliwy sposób zgłębia ekscytującą, zabawną, a równocześnie tragiczną kwestię życia i miłości.


John Green, Gwiazd naszych wina, tłum. Magda Białoń-Chalecka, wyd. Bukowy las, 2013, stron 312



września 04, 2018

Marek Rabij "Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo"

Marek Rabij "Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo"






Nie chcemy litości. Współczucie pomaga głównie współczującemu. Nie prosimy też o jałmużnę, dopóki jeszcze potrafimy zarobić na kolację. Naprawdę potrzebujemy jedynie waszej uwagi. [str. 9.]


O książce Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo Marka Rabija dowiedziałam się zupełnie przypadkiem. Leżąc w łóżku z katarem, gorączką i nietęgim humorem oglądałam Stand Up. I to właśnie fragment występu Abelarda Gizy na temat Bangladeszu skłonił mnie do wpisania w google zapytania o tamtejsze szwalnie. Tak bardzo wsiąkłam w temat, że po dwóch godzinach czytania na ten temat zamówiłam książkę.
Rabij napisał rasowy reportaż. Wchodził tam, gdzie nikt inny się nie odważył (nie chciał?). Zadawał niewygodne pytania i pomagał Clean Clothes Polska w prowadzeniu badań do raportu pt. Grubymi nićmi szyte. Książka obnaża przerażającą codzienność slumsów, z których wywodzą się szwaczki tak ciężko pracujące, by Amerykanie i Europejczycy mieli w czym przebierać w sieciówkach. Pokazuje, jak traktowani są pracownicy, których życie i zdrowie przedkłada się nad gotowy towar, a to wszystko po to, by ogromne firmy odzieżowe mogły zapłacić za T-shirta półtora dolara, a sprzedać go w USA za dwadzieścia. Przy tym szwaczki dostają głodowe pensje, często poniżej minimalnej krajowej.
Pościć, umartwiać się i szlachetnie biedować na inne sposoby to mogą sobie duchowni i pustelnicy. Zwykły człowiek, jak mówi Rahina, nigdy nie odnajdzie w smaku ubóstwa niczego poza goryczą. Zwłaszcza, kiedy uświadomi sobie, że nie jest biedakiem wśród bogaczy, lecz tylko najbiedniejszym z biednych. [str. 80.]

O ile czytanie relacji świadków zawalenia się Rana Plaza, (budynku kilku fabryk, szyjących ubrania dla zachodnich firm), opowieści szwaczek, które bez wytchnienia i często przymusowo musiały pracować w zakładach, było dla mnie w miarę proste. Nie miałam problemu ze zrozumieniem treści. Wczuwałam się w ich sytuację i ciągle rozmyślałam, jak to możliwe, że w XXI wieku gdziekolwiek na Świecie ludzie są tak traktowani. Moja empatia i umiejętność odbioru relacji napakowanych emocjami działa bez zarzutu. Problem pojawił się w momencie, gdy autor przytaczał mechanizmy determinujące tak tragiczne warunki zatrudnienia i postępującą biedotę. Zawsze mam problem ze zrozumieniem jakichś zagadnień ekonomicznych. Więc przy fragmentach o polityce firm odzieżowych zlecających produkcję bengalskim szwalniom, musiałam się skupiać, by wyłapać wszystkie informacje.
Mimo pewnych trudności w odbiorze, wynikających z moich osobistych predyspozycji, książkę czytało mi się zadziwiająco szybko. Momentami odkładałam ją na półkę, by zwolnić tempo, bo uznałam, że bohaterom tego reportażu należy się odpowiedni szacunek i jakieś uczczenie ich pracy, bo wszyscy chodzimy w ubraniach szytych w Bangladeszu.
Pracownicy pomocy społecznej przyznają, że są w kraju rejony, gdzie mieszkańcy żyją w ogóle bez pieniędzy, wymieniając się między sobą towarami i usługami. [str. 183.]

Nie rozczarowałam się tą książką. Jest napisana bardzo dobrze, autor stara się przybliżyć całokształt sytuacji gospodarczej Bangladeszu, a zwłaszcza jej fundamentu – przemysłu odzieżowego. Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo bezwzględnie obnaża mechanizmy wyzysku ludzi dla kilku centów zysku. Proceder, w którym każdy z nas bierze udział. Tekst jest bogaty w osobiste wyznania Bengalczyków, którzy pracują lub pracowali w szwalniach. W gruncie rzeczy, uważam, że ta książka jest o ludzkiej chciwości, wyzysku, życiowej mądrości i o tym, jak człowiek w takich warunkach walczy o przetrwanie i mimo niedogodności i katastrofalnych warunków życia – potrafi cieszyć się z drobnych rzeczy.
Lektura dosyć ciężka, wymagająca od czytelnika zaangażowania w treść.




Notka wydawnicza:
Dobra prezencja bywa kluczem do sukcesu, a metka na ubraniu ma znaczenie. Czasem to kwestia życia lub śmierci. Dla niektórych – dosłownie.
Blisko 1200 kobiet i mężczyzn zabitych pod gruzami Rana Plaza. Spalona szwalnia w Ashulii, w której pewnego wieczoru zamknięto pracowników na wyższych piętrach, by z płonącego budynku wynieść najpierw zawartość magazynu na parterze. Oburzające. Ale na miano skandalu zasługuje dopiero to, że za spodnie czy sukienkę, które w Bangladeszu uszyto za 10 zł, w polskim centrum handlowym musisz zapłacić dziesięć-piętnaście razy więcej. Marek Rabij, dziennikarz działu gospodarczego tygodnika „Newsweek Polska” w maju 2013 roku – tuż po zawaleniu się Rana Plaza – pojechał do Dhaki poznać z bliska warunki, w jakich produkuje się w Bangladeszu ubrania dla polskich i zagranicznych marek. Rok później powraca na dłużej do banglijskich slumsów w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, czy katastrofa z 24 kwietnia 2013 r. wpłynęła jakoś na funkcjonowanie globalnego przemysłu odzieżowego.

Marek Rabij, Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo, stron 220, Wydawnictwo W.A.B., 2016

Copyright © 2016 Odku(Ż)ona półka , Blogger