Dawno
temu usłyszałam tytuł Gwiazd naszych wina. Kompletnie nie
wiedziałam, co się pod tym tytułem kryje, jaka historia.
Traktowałam to raczej jako powieść dla młodzieży, na którą nie
miałam ochoty. Nie miałam, póki nie minęło parę lat i nie
dowiedziałam się, jaki temat porusza. Jako, że ten temat jest w
pewien sposób mi bliski, to ciągnie mnie do książek oscylujących
wokół motywu raka właśnie.
Depresja jest skutkiem ubocznym umierania. (Zresztą rak też nim jest. Właściwie prawie wszystko nim jest). [str. 19]
Sięgnęłam
więc po tę książkę nie bez obaw. Głównie o to, czy uniosę i
dam radę przeczytać ją do końca. Ciekawość jednak zwyciężyła
i rozpoczęłam lekturę po zdobyciu jej w miejscowej bibliotece. I o
ile przez pierwszą połowę książki wydawała mi się ona po
prostu książką dla młodzieży o dwójce nastolatków i ich
wzajemnej fascynacji, o tyle druga połowa była zdecydowanie dużo
bardziej emocjonalna i muszę się przyznać, że przez 80 ostatnich
stron wycisnęła ze mnie dosłownie morze łez.
Na tym świecie jest tylko jedna rzecz okropniejsza niż umieranie na raka w wieku szesnastu lat, a jest nią posiadanie dziecka, które na tego raka umiera. [str. 13]
Hazel
Grace jest szesnastoletnią dziewczyną chorą na raka. W momencie,
gdy jej rodzice zauważyli u niej symptomy depresji, za poradą
lekarza, wysyłają ją na spotkania grupy wsparcia dla nastolatków
z rakiem. Przez kilkanaście pierwszych stron autor zaznajamia nas z
jej postacią, inteligentną i twardo stąpającą po ziemi.
Szczególnie podobało mi się jej podejście do ludzi z grupy i
rodzin chorych do „heroicznej walki z chorobą”. Podchodzi to
tego wszystkiego z dużą dozą krytycyzmu i sarkazmu. Nie uznaje
hiperpozytywnej mowy prowadzącego grupę, która to ma podnosić na
duchu jej uczestników. W dalszej części okazuje się, że jej
stanowisko podziela też Augustus, chłopak z grupy, z którym
zaprzyjaźnia się główna bohaterka. Nietrudno się domyślić,
jaki charakter będzie miała ich znajomość – w końcu to powieść
dla młodzieży, a i sam zamysł książki nie miałby bez tego prawa
bytu, a pozycja na pewno nie byłaby wtedy tak poruszająca.
[...]w książkach o raku chory zawsze angażuje się w działalność charytatywną i zbiera fundusze na walkę z nowotworem, tak? […] Ale w Ciosie Anna dochodzi do wniosku, że jeśli osoba chora na raka działa dobroczynnie na rzecz leczenia tegoż raka, to jest to zachowanie narcystyczne. [str. 55]
To,
co szczególnie podoba mi się w tej książce to to, że główni
bohaterowie zmagający się ze śmiertelną chorobą nie są nazbyt
heroizowani. Żyją zwyczajnie, bez większych ekscesów, nie
angażują się w wielkoduszne akcje, ani nie krzyczą wszem i wobec,
jacy są silni i jak dobrze patrzeć na innych, dzielnie zmagających
się z nowotworem. Taka nadmierna heroizacja, jak w powyższym
cytacie bardzo mnie osobiście drażni i daje poczucie, jakby osoby,
które tak właśnie działają, głośno z hiperpozytywnym
podejściem uciekały od trudnych dla nich emocji. Co, nawiasem
mówiąc kreuje pewien przeidealizowany stereotyp chorych jako
szalenie pozytywnych i zadowolonych z życia mimo choroby. Tu tego
nie znajdziemy. W zamian za to dostajemy obraz dwójki głównych
bohaterów, doświadczonych chorobą, ale poza tym niczym się
niewyróżniających. Oczywiście sam motyw ich relacji, a zwłaszcza
wizyty w Amsterdamie przestawiony jest wyjątkowo cukierkowo, a całą
słodycz przełamuje tylko ekscentryczna i odpychająca postać
Petera von Houtena, autora ulubionej książki Hazel.
Każdy w tej opowieści przygnieciony jest ciężką niczym głaz hamartią: ona dlatego, że jest taka chora; Pan dlatego, że jest taki zdrowy. [str. 116]
Mimo
przesadnej słodyczy wizyty w Amsterdamie książka jest naprawdę
dobrze napisana. Główni bohaterowie są czarujący, a ich podejście
do życia bardzo odpowiada mojemu, więc być może dlatego tak
emocjonalnie podeszłam do tej książki. Bo poza nastoletnią
miłością z dużą dozą dojrzałości i oddania, lektura
przedstawia także dramatyczne zmagania ze swoją fizycznością i
poczuciem niesprawiedliwości.
[...]zobaczysz wiele obrazów przedstawiających zmarłych. Ujrzysz Jezusa na krzyżu i faceta z nożem w szyi, ludzi ginących na morzu i w bitwie, i całą paradę męczenników. Ale ani jednego dzieciaka z rakiem. Nikogo konającego na dżumę, ospę, żółtą febrę i tak dalej, bo w chorobie nie ma chwały. Nie ma żadnego sensu. Taka śmierć nie jest honorowa. [str. 220]
Gwiazd
naszych wina Johna Greena to lektura poruszająca i skłaniająca
do refleksji. Widać wyraźnie, że została napisana dla
nastoletnich czytelników, ale w samej płaszczyźnie rozmyślań
głównych bohaterów każdy znajdzie miejsce na przemyślenia. Mnie
książka bardzo poruszyła, na tyle, że momentami łzy rozmywały
mi litery. Już dawno nie czytałam tak wzruszającej książki.
Polecam ją każdemu, kto ma chęć na książkę napisaną lekko,
ale i mądrze. Kto chce poznać tę dwójkę nie tylko z perspektywy
ich choroby, ale także podejścia do życia. Myślę, że po książki
pana Greena jeszcze kiedyś sięgnę, mimo że nastolatką już
chwilę nie jestem i raczej nie kręcą mnie opowieści o
nastoletniej szalonej miłości.
Notka
wydawnicza:
Hazel
choruje na raka i mimo cudownej terapii dającej perspektywę kilku
lat więcej, wydaje się, że ostatni rozdział jej życia został
spisany już podczas stawiania diagnozy. Lecz gdy na spotkaniu grupy
wsparcia bohaterka powieści poznaje niezwykłego młodzieńca
Augustusa Watersa, następuje nagły zwrot akcji i okazuje się, że
jej historia być może zostanie napisana całkowicie na nowo.
Wnikliwa,
odważna, humorystyczna i ostra książka to najambitniejsza i
najbardziej wzruszająca powieść Johna Greena, zdobywcy wielu
nagród literackich. Autor w błyskotliwy sposób zgłębia
ekscytującą, zabawną, a równocześnie tragiczną kwestię życia
i miłości.
John Green, Gwiazd naszych wina, tłum. Magda Białoń-Chalecka, wyd. Bukowy las, 2013, stron 312
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz