września 06, 2018

John Green "Gwiazd naszych wina"



Dawno temu usłyszałam tytuł Gwiazd naszych wina. Kompletnie nie wiedziałam, co się pod tym tytułem kryje, jaka historia. Traktowałam to raczej jako powieść dla młodzieży, na którą nie miałam ochoty. Nie miałam, póki nie minęło parę lat i nie dowiedziałam się, jaki temat porusza. Jako, że ten temat jest w pewien sposób mi bliski, to ciągnie mnie do książek oscylujących wokół motywu raka właśnie.

Depresja jest skutkiem ubocznym umierania. (Zresztą rak też nim jest. Właściwie prawie wszystko nim jest). [str. 19]

Sięgnęłam więc po tę książkę nie bez obaw. Głównie o to, czy uniosę i dam radę przeczytać ją do końca. Ciekawość jednak zwyciężyła i rozpoczęłam lekturę po zdobyciu jej w miejscowej bibliotece. I o ile przez pierwszą połowę książki wydawała mi się ona po prostu książką dla młodzieży o dwójce nastolatków i ich wzajemnej fascynacji, o tyle druga połowa była zdecydowanie dużo bardziej emocjonalna i muszę się przyznać, że przez 80 ostatnich stron wycisnęła ze mnie dosłownie morze łez.
Na tym świecie jest tylko jedna rzecz okropniejsza niż umieranie na raka w wieku szesnastu lat, a jest nią posiadanie dziecka, które na tego raka umiera. [str. 13]

Hazel Grace jest szesnastoletnią dziewczyną chorą na raka. W momencie, gdy jej rodzice zauważyli u niej symptomy depresji, za poradą lekarza, wysyłają ją na spotkania grupy wsparcia dla nastolatków z rakiem. Przez kilkanaście pierwszych stron autor zaznajamia nas z jej postacią, inteligentną i twardo stąpającą po ziemi. Szczególnie podobało mi się jej podejście do ludzi z grupy i rodzin chorych do „heroicznej walki z chorobą”. Podchodzi to tego wszystkiego z dużą dozą krytycyzmu i sarkazmu. Nie uznaje hiperpozytywnej mowy prowadzącego grupę, która to ma podnosić na duchu jej uczestników. W dalszej części okazuje się, że jej stanowisko podziela też Augustus, chłopak z grupy, z którym zaprzyjaźnia się główna bohaterka. Nietrudno się domyślić, jaki charakter będzie miała ich znajomość – w końcu to powieść dla młodzieży, a i sam zamysł książki nie miałby bez tego prawa bytu, a pozycja na pewno nie byłaby wtedy tak poruszająca.
[...]w książkach o raku chory zawsze angażuje się w działalność charytatywną i zbiera fundusze na walkę z nowotworem, tak? […] Ale w Ciosie Anna dochodzi do wniosku, że jeśli osoba chora na raka działa dobroczynnie na rzecz leczenia tegoż raka, to jest to zachowanie narcystyczne. [str. 55]

To, co szczególnie podoba mi się w tej książce to to, że główni bohaterowie zmagający się ze śmiertelną chorobą nie są nazbyt heroizowani. Żyją zwyczajnie, bez większych ekscesów, nie angażują się w wielkoduszne akcje, ani nie krzyczą wszem i wobec, jacy są silni i jak dobrze patrzeć na innych, dzielnie zmagających się z nowotworem. Taka nadmierna heroizacja, jak w powyższym cytacie bardzo mnie osobiście drażni i daje poczucie, jakby osoby, które tak właśnie działają, głośno z hiperpozytywnym podejściem uciekały od trudnych dla nich emocji. Co, nawiasem mówiąc kreuje pewien przeidealizowany stereotyp chorych jako szalenie pozytywnych i zadowolonych z życia mimo choroby. Tu tego nie znajdziemy. W zamian za to dostajemy obraz dwójki głównych bohaterów, doświadczonych chorobą, ale poza tym niczym się niewyróżniających. Oczywiście sam motyw ich relacji, a zwłaszcza wizyty w Amsterdamie przestawiony jest wyjątkowo cukierkowo, a całą słodycz przełamuje tylko ekscentryczna i odpychająca postać Petera von Houtena, autora ulubionej książki Hazel.
Każdy w tej opowieści przygnieciony jest ciężką niczym głaz hamartią: ona dlatego, że jest taka chora; Pan dlatego, że jest taki zdrowy. [str. 116]

Mimo przesadnej słodyczy wizyty w Amsterdamie książka jest naprawdę dobrze napisana. Główni bohaterowie są czarujący, a ich podejście do życia bardzo odpowiada mojemu, więc być może dlatego tak emocjonalnie podeszłam do tej książki. Bo poza nastoletnią miłością z dużą dozą dojrzałości i oddania, lektura przedstawia także dramatyczne zmagania ze swoją fizycznością i poczuciem niesprawiedliwości.
[...]zobaczysz wiele obrazów przedstawiających zmarłych. Ujrzysz Jezusa na krzyżu i faceta z nożem w szyi, ludzi ginących na morzu i w bitwie, i całą paradę męczenników. Ale ani jednego dzieciaka z rakiem. Nikogo konającego na dżumę, ospę, żółtą febrę i tak dalej, bo w chorobie nie ma chwały. Nie ma żadnego sensu. Taka śmierć nie jest honorowa. [str. 220]

Gwiazd naszych wina Johna Greena to lektura poruszająca i skłaniająca do refleksji. Widać wyraźnie, że została napisana dla nastoletnich czytelników, ale w samej płaszczyźnie rozmyślań głównych bohaterów każdy znajdzie miejsce na przemyślenia. Mnie książka bardzo poruszyła, na tyle, że momentami łzy rozmywały mi litery. Już dawno nie czytałam tak wzruszającej książki. Polecam ją każdemu, kto ma chęć na książkę napisaną lekko, ale i mądrze. Kto chce poznać tę dwójkę nie tylko z perspektywy ich choroby, ale także podejścia do życia. Myślę, że po książki pana Greena jeszcze kiedyś sięgnę, mimo że nastolatką już chwilę nie jestem i raczej nie kręcą mnie opowieści o nastoletniej szalonej miłości.  



Notka wydawnicza:
Hazel choruje na raka i mimo cudownej terapii dającej perspektywę kilku lat więcej, wydaje się, że ostatni rozdział jej życia został spisany już podczas stawiania diagnozy. Lecz gdy na spotkaniu grupy wsparcia bohaterka powieści poznaje niezwykłego młodzieńca Augustusa Watersa, następuje nagły zwrot akcji i okazuje się, że jej historia być może zostanie napisana całkowicie na nowo.
Wnikliwa, odważna, humorystyczna i ostra książka to najambitniejsza i najbardziej wzruszająca powieść Johna Greena, zdobywcy wielu nagród literackich. Autor w błyskotliwy sposób zgłębia ekscytującą, zabawną, a równocześnie tragiczną kwestię życia i miłości.


John Green, Gwiazd naszych wina, tłum. Magda Białoń-Chalecka, wyd. Bukowy las, 2013, stron 312



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Odku(Ż)ona półka , Blogger